czwartek, 21 listopada 2013

San Francisco 2


Na południe od Market Street leży osiedle South of Market (SOMA), swojego czasu skupiające zamierający przemysł, a obecnie zmieniające swój profil. Podczas bańki internetowej w okolicy zaczęły się osadzać liczne firmy z branży, powstały wieżowce i apartamentowce. Przekształciły się także sąsiednie South Beach czy Mission Bay, w którym zlokalizowano część kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco.
Osiedle Mission District, leżące na południu, to od lat 50. XX wieku okolica z przewagą meksykańskich i latynoamerykańskich emigrantów. Osiedle powstało, gdy tereny te zaczęli zaludniać robotnicy-imigranci z NiemiecIrlandiiWłoch czy krajów skandynawskich. W 1914 roku napłynęła tu dodatkowo fala imigrantów z Ameryki Środkowej, zatrudnionych przy budowie Kanału Panamskiego.









Dzielnica Mission. Mnóstwo Meksykanów i jeszcze więcej małych knajpek. Miejscami dość brudno, dużo śmieci porozrzucanych wszędzie. Podobno coraz mniej tu Meksykanów, bo czynsze wzrosły- przesieśli się tu za to hipsterzy- osobiście nie wiem co gorsze.

Parafia Mission Dolores, i bazylika. Mission Dolores pełniło zawsze centralne miejsce w religijnej, obywatelskiej i kulturowej części życia w San Francisco. Misja San Francisco de Asis została założona 29 czerwca 1776 i to zarówno najstarsze oryginalne nienaruszone miejsce w Kalifornii, jak i najstarszy budynek w San Francisco.



Dzielnica Castro to gay village, której znaczną część mieszkańców stanowią homoseksualiści lub sympatycy ruchów LGBT. To tam Harvey Milk (zamordowany razem z burmistrzem George’em Moscone’em w 1978 roku), zadeklarowany homoseksualista i prowadzący swoją kampanię wyborczą pod szyldem równouprawnienia, został wybrany do Rady Nadzorczej San Francisco, co zostało przedstawione w filmie "Obywatel Milk". Wszędzie porozwieszane są tęczowe flagi.




https://www.youtube.com/watch?v=9fI_jdOrYPc





Słynne domki z intra do "Pełnej chaty" (wyżej link, gdyby ktoś nie pamiętał). Wszyscy się nimi podniecają- owszem, są ładne, ale idąc tam spodziewasz się totalnego szału, a za był po prostu park i domki. W sumie przereklamowane, ale jednak ucieszyło. Warto zobaczyć, powylegiwać się i zrobić piknik, co też z dziewczynami uczyniłyśmy.


Boczna malutka uliczka, aż żal było patrzeć.



Piękny ratusz z siedzibą władz- burmistrza i rady nadzorczej. Niestety wokół niego baaardzo dużo meneli, biedaków i bezdomnych. Psuje to widok tak ładnego miejsca i trochę to chyba na przekór władzom, żeby pokazać, jak wiele ludzi nie ma pracy i mieszka na ulicy.


Burger na lunch- wszystko świeżutkie, mniam. No bo tu nie ma obiadów jak u nas po południem, tylko lunche; obiad- dinner jada się koło godziny 18, 19.





Powell Station, samo centrum.



Przeceny w Starbucksie- kup jedną kawę, drugą masz za darmo. Przy okazji- cynamonowe latte z serii zimowych jest nie do picia jak dla mnie.




Wejście do Chinatown. Jest to najstarsze (utworzone w 1848) Chinatown w Ameryce Północnej i największe poza Azją. Brama nazywana smoczą,na Grant Avenue przy Bush Street, jest jedyna autentyczna brama Chinatown w północnej Ameryce- nie stoi jak inne na drewnianych balach, tylko zrobiona jest z kamienia od podstaw, aż po samą górę, a dach z dodatkiem drewna w tradycyjnym zielonym kolorze.


Z ciekawostek- to tu był kręcony film z Willem Smithem "W pogoni za szczęściem", (The Pursuit of Happyness). Tu też urodził się Bruce Lee, zanim w wieku 3 miesięcy przeniósł się do Hong Kongu. Mieszkał tu znów przez jakiś czas po 18 urodzinach, zanim przeprowadził się do Seattle.

Z tym że jest to miejsce dla turystów, prawdziwe Chiny są ulice, dwie dalej, równolegle do tego miejsca. To tam nie widać amerykańskich napisów, wszystko po Chińsku, wszędzie brud i syf, sklepy w połowie na ulicy, autobus musi się przeciskać między kartonami z owocami. To tam pchają się wszędzie skośni i tam człowiek może przez chwilę poczuć jakby był w jakimś małym, 17 milionowym chińskim miasteczku. Ale oczywiście to już turystom się nie podoba, bo wolą kupić bryloczek za 2 dolary na pięknej i sztucznej głównej ulicy Chinatown. 


Między lampami na sznurkach wiszą otwarte książki, puste- na ziemi na chodniku są wmurowane, "rozsypane" słowa.



Zdjęcia i tak nie oddają jak strome są ulice w San Francisco.


Union Squre, centralny plac w downtown (przy okazji widać na mapie jak jedzie Bart). Nazwa wzieła się od tego, że za czasów wojny secesyjnej, armia Unii się tam zbierała. Dziś to miejsce otoczone mnóstwem sklepów, domów handlowych, m.in. Macy's, Sask Fifth Avenue czy wielkim Tiffanym. Są tu muzea, teatry i wiele hoteli małych i dużych. Miejsce typowo turystyczne. Choinka już tam oczywiście stoi, jak i lodowisko jest otwarte.




"Jestem na Union Square, no heloooł?!" 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz